Gorące lato 2010 roku, tuż po egzaminach maturalnych, zapisało się w pamięci grupy licealnych przyjaciół jako czas, w którym za równowartość weekendowej wypłaty można było wejść w posiadanie samochodu, który w katalogach figurował jako rasowe coupé. Popyt na kilkunastoletnie auta zza Oceanu był znikomy, kurs dolara rekordowo niski, a parkingi przepełnione amerykańskimi klasykami odziedziczonymi po dawnych marzeniach. W takich okolicznościach rozpoczyna się prawdziwa opowieść o Chevrolecie Camaro trzeciej generacji kupionym za 1000 zł – opowieść pełna euforii, problemów technicznych i solidnej lekcji motoryzacyjnej pokory.

Samochód, który zarastał trawą

Trzecią generację Camaro produkowano w latach 1982-1992. Pod koniec pierwszej dekady XXI wieku takie egzemplarze, szczególnie z silnikiem 3.1 V6 o mocy około 140 KM, częściej spotykało się już na portalach ogłoszeniowych niż na drogach. Jedno z nich od lat stało nieruchomo na osiedlowym placu, otoczone trawą wyrastającą przez popękany asfalt. Lakier wypłowiał do matowego różu, a opony zamieniły się w płaskie koła z utwardzonej gumy. Mimo to karoseria wciąż nosiła linie projektowane w epoce, gdy aerodynamika była już ważna, ale wciąż liczył się muskularny wygląd.

Dla nastolatków wychowanych na grach wyścigowych widok takiego coupé miał magnetyczną siłę. Początkowo traktowaliśmy auto jak ciekawy rekwizyt do zdjęć. Dopiero po kilku dniach przyszła myśl: skoro właściciel od lat go nie używa, może uda się przejąć opiekę nad tym kawałkiem amerykańskiej historii.

Od kartki za wycieraczką do aktu własności

Nie było budżetu na klasyczne negocjacje ani czasu na przegląd rynkowych stawek. Na pomarańczowej karteczce znalazł się numer telefonu i krótka prośba o kontakt. Ku zaskoczeniu wszystkich, odpowiedź przyszła jeszcze tego samego popołudnia. Właściciel – zmęczony notorycznymi pytaniami o „to czerwone coś” blokujące mu miejsce – zaproponował spotkanie przy samochodzie.

Rozmowa trwała krócej niż otwarcie maski. Po lakonicznym opisie stanu technicznego padła propozycja: „Jeśli macie tysiąc złotych i lawetę, zabierajcie”. Suma odpowiadała kwocie uzbieranej z prac dorywczych i kieszonkowego. Umowa kupna-sprzedaży została sporządzona na masce innego auta, a kluczyki – z wyłamanym grotem od stacyjki – wylądowały w kieszeni nowego właściciela.

Ożywianie zmęczonego V6

Model z rocznika 1991 korzystał z jednostki oznaczonej LC2 V6. Był to prosty silnik z wtryskiem jednopunktowym, ceniony w Stanach Zjednoczonych za łatwość obsługi. Niestety lata postoju w wilgotnym klimacie zrobiły swoje: układ paliwowy zatkała parafina, przewody zapłonowe spękały, a immobiliser od dawna nie miał kontaktu z akumulatorem. Z braku środków na lawetę, naprawy trzeba było prowadzić w garażu podziemnym sąsiedniego bloku.

Po tygodniach czyszczenia pompy paliwa, płukania wtrysku i improwizowanych prób z odblokowaniem immobilisera pojawił się pierwszy sygnał życia. Rozrusznik zakręcił zaskakująco żwawo, a kilka sekund później z układu wydechowego buchnął ogień. Tego wieczoru silnik utrzymał wolne obroty przez trzy minuty, wystarczająco długo, by usłyszeć charakterystyczny bulgot amerykańskiego V6 w betonowym tunelu pod ziemią.

Codzienność i nieuniknione komplikacje

Prawo o ruchu drogowym wymaga dowodu rejestracyjnego i badań technicznych – a to oznaczało kolejne wydatki. Zawieszenie skrzypiało, układ hamulcowy korodował, a łożyska kół brzmiały jak startujące turbośmigłowce. Udało się jechać na przegląd o własnych siłach, jednak diagnosta spisał listę usterek dłuższą niż książka telefoniczna.

Mimo to samochód pokonał kilka tras na uczelnię. Spalanie w mieście przekraczało 15 l/100 km, co przy cenach benzyny oscylujących wokół 4,70 zł za litr szybko drenowało budżet studenta. Kluczowym momentem okazała się awaria uszczelki pod głowicą na obwodnicy miasta. Biały dym spod maski, wzrost temperatury i utrata mocy przerwały marzenia o dłuższej eksploatacji. Koszt potrzebnych części przewyższał wartość samego pojazdu.

Perspektywa po latach

Chevrolet trafił do punktu recyklingu jeszcze przed kolejnymi wakacjami. Wycena złomu pokryła zaledwie część wydatków poniesionych na paliwo i podstawowe naprawy, lecz nikt z uczestników przedsięwzięcia nie żałuje ani złotówki. Z perspektywy czasu okazało się, że największą wartością nie był egzotyczny samochód, lecz doświadczenie: nauka podstaw mechaniki, umiejętność improwizacji oraz zrozumienie, jak kosztowna bywa pasja, gdy emocje biorą górę nad kalkulatorem.