Niewiele zdarzeń motoryzacyjnych zawiera większy ładunek ironii niż moment, w którym samochód kosztujący równowartość nowego mieszkania bezradnie osiada na dnie jeziora. Tak stało się kilka dni temu na Mazurach: eleganckie Audi Q5 Sportback plug-in hybrid z sunroofem i skórzaną tapicerką skończyło pod wodą, choć – jak wynika z informacji służb – tragedii można było łatwo zapobiec.

Okoliczności niekontrolowanej „kąpieli”

Według relacji strażaków zajmujących się akcją wyciągania pojazdu kierowca zatrzymał się dosłownie kilka metrów od linii brzegowej, wysiadł i oddalił się, nie upewniając się, że auto stoi w pełni bezpiecznie. Po krótkiej chwili pojazd zaczął się przetaczać w dół lekkiego spadku, aż całkowicie zniknął pod wodą. Interweniujące jednostki ratownicze zostały wezwane dopiero po zmroku, kiedy z wody wystawały już tylko pęcherzyki powietrza.

Strażacy podkreślają, że podobne interwencje na Mazurach nie należą do codzienności. W ciągu ostatnich pięciu lat – wynika z danych Komendy Głównej PSP – odnotowano zaledwie kilka przypadków, w których pojazd osobowy znalazł się w jeziorze bez udziału kolizji drogowej. W większości winę przypisywano niewłaściwemu zabezpieczeniu samochodu po zatrzymaniu.

Automat, elektryczny ręczny i dlaczego to wciąż nie wystarczyło

Nowoczesne SUV-y klasy premium, w tym testowane przez inżynierów niemieckiej marki Audi Q5 TFSI e, są wyposażone w elektroniczny hamulec postojowy, który powinien samoczynnie aktywować się po wyłączeniu silnika lub otwarciu drzwi kierowcy w trybie N. Eksperci z Polskiego Stowarzyszenia Diagnostów Samochodowych zwracają jednak uwagę, że układ ten można obejść, jeśli zapłon pozostanie włączony, a samochód zostanie pozostawiony na „luzie”. W takiej sytuacji elektronika traktuje pojazd jako gotowy do jazdy i nie uruchamia blokady kół.

Nie bez znaczenia jest również fakt, że hybrydowa odmiana Q5 posiada system Auto Hold, którego trzeba świadomie dezaktywować, aby auto mogło się potoczyć. Hipoteza ratowników sugeruje, że kierujący mógł wyłączyć tę funkcję na czas manewrowania przy brzegu, zapomnieć o niej i pośpiesznie odejść, pozostawiając auto bez dodatkowego zabezpieczenia w postaci trybu Park.

Skutki zanurzenia: od elektroniki po akumulator wysokonapięciowy

Pół godziny pod powierzchnią wody to dla współczesnego samochodu osobowego, pełnego modułów sterujących i wrażliwych złączy, praktycznie wyrok. Jak wyjaśniają rzeczoznawcy z Polskiego Związku Motorowego, w pierwszej kolejności dochodzi do zwarć w instalacji niskonapięciowej, a następnie do nieodwracalnego uszkodzenia ogniw baterii trakcyjnej. Koszt wymiany samego akumulatora w modelu Q5 TFSI e przekracza 70 000 zł, co przy dodatkowych stratach pozwala ubezpieczycielowi niemal natychmiast orzec tzw. szkodę całkowitą.

Do tego trzeba doliczyć koszty wydobycia: według cennika Państwowej Straży Pożarnej zaangażowanie nurków, holownika i ciężkiego sprzętu potrafi przekroczyć 10 000 zł. W praktyce pojazd trafia więc na licytację jako wrak, a najczęściej – po demontażu elementów niewrażliwych na wodę – na złom.

Konsekwencje dla kierowcy i branżowa lekcja bezpieczeństwa

Z punktu widzenia prawa kierującemu grozi mandat za niezabezpieczenie pojazdu, a w skrajnych przypadkach – odpowiedzialność karna za stworzenie zagrożenia w ruchu lądowym i wodnym. Choć sankcje finansowe wydają się niewielkie wobec utraconego majątku, zdarzenie otwiera dyskusję o tym, czy producenci powinni instalować dodatkowe blokady uniemożliwiające opuszczenie samochodu w trybie neutralnym na pochyłościach.

Stowarzyszenia branżowe przypominają, że inteligentne systemy wspomagające mogą uśpić czujność użytkowników. Elektronika wykonuje część pracy za kierowcę, lecz to człowiek wciąż odpowiada za finalną weryfikację: zaciągnięcie hamulca, ustawienie trybu Park i odcięcie zapłonu. Niedopełnienie tych trzech kroków ostatecznie doprowadziło do kosztownej kąpieli wartej kilkaset tysięcy złotych.

Gdzie zawiódł człowiek, a gdzie technologia?

Analizując materiał filmowy z kamery monitoringu oraz dane diagnostyczne z systemu CAN, rzeczoznawcy wskazują, że wszystkie fabryczne zabezpieczenia działały prawidłowo. Innymi słowy, zawiódł nie software, lecz procedura użytkownika. W realiach rosnącej autonomizacji pojazdów to cenna wskazówka: dopóki przepisy nie nakazują pełnej automatyzacji parkowania, odpowiedzialność za poprawne unieruchomienie samochodu spoczywa na kierowcy.

Mazurski incydent staje się więc ostrzeżeniem: komfort i wyrafinowana technika nie zwalniają z podstawowych nawyków. Zaniedbanie tych prostych czynności – nawet w aucie z najwyższej półki – może zamienić spokojny weekend w kosztowny koszmar i wprowadzić do rejestru unikatowe, lecz mało chlubne zdarzenie: dobrowolne utopienie samochodu o mocy ponad 360 KM.