Niewiele samochodów potrafi wyrwać kierowcę z miejskiej rutyny równie skutecznie jak Defender nowej generacji. Cztery dni spędzone za jego kierownicą – od asfaltowych serpentyn Podhala, przez błotniste drogi Beskidu, po nocleg w namiocie dachowym na wysokości ponad 1000 m n.p.m. – pozwoliły mi skonfrontować zarówno wymagający teren, jak i własne lęki. Oto relacja z tej wyprawy widzianej oczami człowieka, który na co dzień pracuje za biurkiem, a niespodziewanie stanął oko w oko z prawdziwą przygodą.

Logistyka wyprawy i charakterystyka pojazdu

Przygoda zaczęła się w krakowskim salonie, gdzie odebrałem Defendera 110 D300 z pneumatycznym zawieszeniem i fabrycznym namiotem dachowym. Wersja z trzylitrowym, sześciocylindrowym dieslem mild-hybrid rozwija 300 KM i 650 Nm, co – jak się miało okazać – gwarantuje nadwyżkę mocy nawet na stromych górskich odcinkach. Aluminiowa struktura D7x zwiększa sztywność nadwozia o 95 % względem klasycznej ramy, a podejście 38°, kąt zejścia 40° i głębokość brodzenia 900 mm plasują auto w ścisłej czołówce seryjnych terenówek. Na kołach zamontowano całoroczne opony 255/60 R20; organizatorzy zlecili jedynie obniżenie ciśnienia o 0,3 bar, by poprawić przyczepność w błocie.

Plan wyprawy obejmował kilkaset kilometrów: start w Zakopanem, następnie okrążenie Jeziora Czorsztyńskiego, zjazd do doliny Popradu, biwak pod Radziejową i finał w opuszczonym kamieniołomie nieopodal Nowego Sącza. Po drodze zaplanowano odcinek raftingowy na Dunajcu oraz krótkie szkolenie wspinaczkowe. Każdy z 14 uczestników prowadził własny egzemplarz Defendera, a na trasie towarzyszyły nam dwa samochody techniczne z wyciągarkami i zapasami paliwa.

Strome podjazdy, rwące potoki i technologia Terrain Response

Już pierwszego poranka kolumna zjechała z asfaltu w okolicy Wierchu Olczańskiego. Opady z poprzedniej nocy zmieniły leśny dukt w grzęzawisko, w którym głębokie koleiny kryły kamienie wielkości piłek. Po aktywacji programu „Mud & Ruts” w systemie Terrain Response 2 samochód automatycznie zablokował centralny dyferencjał, podniósł zawieszenie do 291 mm i skalibrował przepustnicę pod jazdę na niskich obrotach. Choć wskazania inklinometru momentami przekraczały 25°, auto wgryzało się w podłoże bez szarpnięć, a 48-woltowy kompresor turbosprężarki eliminował turbodziurę przy ruszaniu pod górę.

Największe emocje wzbudził jednak odcinek brodzenia przez dopływ Białki. Dzięki wstępnemu rozpoznaniu głębokości ustaliliśmy najpłytszy tor, ale i tak woda sięgała linii klamek. Włączenie funkcji Wade Sensing aktywowało czujniki ultradźwiękowe w lusterkach, które na ekranie multimediów rysowały poziom lustra wody w czasie rzeczywistym. Bez tej pomocy prawdopodobnie zwolniłbym z obawy o zalanie filtra powietrza, tymczasem Defender pewnie przetoczył się na drugi brzeg, a wentylatory hamulcowe wysuszyły tarcze zanim znów wjechaliśmy na szuter.

Noc pod gwiazdami: rooftop tent w praktyce

Biwak zaplanowano na rozległej polanie nad doliną Roztoki, gdzie różnica temperatur między dniem a nocą dochodziła do 12 °C. Rozłożenie namiotu dachowego – wspomaganego sprężynami gazowymi – zajęło około dwóch minut. Wnętrze wyposażono w materac z pianki memory, a po zamknięciu tropiku wilgoć nie była odczuwalna mimo 8 °C nad ranem. Zamiast miejskiego hałasu towarzyszyły mi echo rykowiska jeleni i szmer lasu bukowego, które doskonale tłumiły lekkie podmuchy halnego.

Warto podkreślić, że dwuosobowy namiot nie wpływa drastycznie na zużycie paliwa przy prędkościach do 110 km/h, za to powyżej tej granicy szum strumieniowy staje się męczący. Rozwiązaniem jest regulacja spojlera, ale najlepszą strategią na drogach ekspresowych okazała się stała prędkość 100 km/h, przy której Defender D300 zużywał około 8,5 l/100 km – wartość imponująco niska jak na 2,5-tonowego, stałonapędowego kolosa.

Wnioski z bezdroży i refleksje po powrocie

Ostatniego dnia dotarliśmy do nieczynnego kamieniołomu andezytu, gdzie czekały zadania alpinistyczne: trawers mostem linowym zawieszonym 20 m nad dnem wyrobiska, a następnie zjazd na linie z półki skalnej. Dla kogoś z lękiem wysokości była to kulminacja psychicznego wysiłku. Pokonanie drogi w powietrzu zajęło mi niecałe pięć minut, a pewność asekuracji (i fakt, że Defender z możliwością wjazdu prawie wszędzie czekał na dole) pomogły odsunąć strach.

Przed rozstaniem z samochodem odholowaliśmy się jeszcze na myjnię, by spłukać warstwę błota, która skutecznie maskowała ślady otarć po gałęziach. Co ciekawe, ani razu nie użyliśmy wyciągarki, a zgodnie z danymi telemetrycznymi portalu InControl najcięższe przeciążenie boczne wyniosło 0,47 g – wynik potwierdzający, że nigdy nie przekroczyliśmy granic możliwości pojazdu. W prywatnym garażu Defender mógłby uchodzić za luksusowego SUV-a; po tej wyprawie widzę w nim jednak przede wszystkim narzędzie do eksploracji – analogowy kompas we wciąż bardziej cyfrowym świecie.